Kombinujemy jak załatwić to potrzebne nam pismo tranzytowe. Sobotnie popołudnie, centrala górniczej firmy przewozowej nieczynna – szoferzy jedynej pomocy, jakiej w danym momencie mogą oczekiwać, to „kanapkowe” wsparcie żon, które mają u boku.

 

[Książka na przedpłaty]

Uprzednio:https://mikro-makro.neon24.org/post/158920,tego-nie-zobaczysz-w-filizance-kawy-21

 

Część I Do [Część II Tam; Część III Z powrotem]

Rozdz. 22 Sprzątaczka

 

Kombinujemy jak załatwić to potrzebne nam pismo tranzytowe. Sobotnie popołudnie, centrala górniczej firmy przewozowej nieczynna – szoferzy jedynej pomocy, jakiej w danym momencie mogą oczekiwać, to „kanapkowe” wsparcie żon, które mają u boku; o jakim odzewie z Ministerstwa Transportu w weekendowy wieczór możemy marzyć?! Jedyne co, to ambasada w Rzymie. Wyszukuję do niej numer z książki telefonicznej, która na szczęście wisi przy aparacie wrzutowym. Próbuję się dodzwonić, ale bez odbioru. Kilkakrotnie – za każdym razem telefon dzwoni, dzwoni, ale nikt nie podnosi słuchawki... Odwieszam moją, a automat wrzutowy z brzękiem zwraca mi monety startowe. Inaczej niż w kasynie przy „jednorękich bandytach” – są to dźwięki przegranej.

 

Niemoc i rozpacz! Rozważamy nocny wariant wjazdu do Tarvisio małym miejskim przejściem nad tym głównym, autostradowym.

Tuż przed 22,00 ruszamy w kierunku szlabanu, bo za chwilkę będzie następowała zmiana warty i może wtedy powstanie zamieszanie komunikacyjne pomiędzy posterunkami, i nam się na górnym przejściu jakoś uda... Oznajmiam pogranicznikom, że wracamy do kraju, więc proszę o umożliwienie zawrócenia na przeciwną nitkę autostrady prowadzącej w głąb Austrii.– Proszę bardzo– odsuwają „pachołki” iarrivederci... „– Jeśli myślicie, że nie powiadomimy kolegów z posterunku drugiego nad nami, to jesteście w błędzie” – zapewne myślą sobie, udając, że rozumieją naszą decyzję o rezygnacji z przejazdu. W mordę uprzejmi!

 

Ale podejmujemy to ryzyko, dajemy sobie jeszcze jedną szansę... Liczymy na to, że podczas zmiany warty na obu posterunkach granicznych w Tarvisio, dolnym, głównym, i górnym, małym, może dojść do hiatusu informacyjnego, co da nam możliwość przeciśnięcia się przez tę „kiszkę stolcową” ku Francji.

 

Na najbliższej przewijce powrotnej Arnoldstein, po zjeździe z autostrady, odczekaliśmy na ustronnym poboczu, aż zapadł zmrok i w ciemności, krętą drogą, ruszamy ku centrum Tavisio. Ale i tutaj (posterunekThörl-Maglern)procedura wjazdowa jest taka sama: Alt! Stop! Powtarzam swoją udramatyzowaną śpiewkę o polskich głodnych dzieciach, które nie mają jak wrócić z Francji do kraju... Nic z tego. Włoski mundurowy każe nam zawracać i wynosić się stąd z powrotem, ponieważ droga jest jednopasmowa, wąska ulica pomiędzy budynkami, więc nie możemy jej dużym autokarem blokować.

 

Wracamy więc do punktu wyjścia, czyli na główne przejście alpejskie, to autostradowe. Jest po północy, nowa obsada, więc podjeżdżamy od razu pod rogatkę, niby z marszu. Taka próba determinacji z rozpaczy! Ale i tym razem kończy się to fiaskiem; tak samo: Alt! Stop!. Z tą jednak drobną różnicą, że tym razem funkcjonariusz wręcza mi karteczkę z numerem faksu (wskazuje na aparat obok), mówiąc, żeby rano załatwić odpowiednie pismo z ambasady i przysłać je tutaj.

 

Dajemy sobie jeszcze jedną szansę: wiem, że nad ranem ustawi się tutaj kolejka autokarów z wycieczkami do Wenecji, więc może ktoś wypożyczy nam ludzi...? I o świcie niby tak się dzieje. Nagle autobusy tworzą długi ogonek przed szlabanem, ciągnący się aż pod miejsce naszego postoju nieco z boku. Ruszam, by nagabywać pilotów... mam to oczywiście robić dyskretnie, bo z posterunku pograniczników wszystko widać jak na dłoni. Ale mamy pecha – polskie rejestracje są już z przodu, na początku kolejki, a z tyłu, gdzie można by do kogoś zagadać, stoją same autokary z Czech. (Z Pragi do Wenecji jest stosunkowo blisko, stądBenatki, znaczy się Wenecja, są u naszych południowych sąsiadów tak popularne.) Nie mam nawet jak podejść i zagadać pilotów z Polski, nie mówiąc o podbieraniu pasażerów na oczach straży granicznej, która już przecież przez całą noc ma nas na oku... A Czesi...? Przecież graniczyłoby to z cudem, gdyby jakiś ich pilot, kiedy już jest prawie u celu podroży, zaryzykował i pożyczył mi pięciu swoich wycieczkowiczów... Zresztą jak miałby to zrobić? Jak im taki „manewr przesiadkowy” w takim newralgicznym miejscu zaproponować? Jakimi słowy? To absurd. Miałem tego świadomość, ale mimo wszystko zagadnąłem jednego Czecha, z samego końca ogonka, gdzie nie byłem widoczny z posterunku straży granicznej. Ten popatrzył na mnie jak bym się urwał z choinki. Zwinąłem się spod jego szoferki jak niepyszny, z uszami po sobie...

 

Nagle, tak szybko jak urosła poranna kolejka autobusów, tak ich kawalkada się momentalnie rozładowała: tunel tuż za szlabanem połykał jeden autokar po drugim, aż zostaliśmy sami… Niedzielny poranek, zmienili się kolejni wartownicy, a my tkwiliśmy na opustoszałym placu jak pozostawiony skwarek na dużej patelni.

 

Zjedz coś... – zachęcały mnie żony kierowców. Wziąłem do ust kęs pieczonego kurczaka, ale uwiązł mi w gardle. Zawinąłem z powrotem w sreberko resztę na później. Fakt, nie czułem głodu: piłem i sikałem, piłem i sikałem – znałem tę szamańską technikę oszukiwania ciała, żeby nie ssało w żołądku: nasz organizm nie odróżnia bowiem głodu od pragnienia. Pilot, żeby być wytrzymałym, musi to wiedzieć. Obowiązkowo.

 

Podjeżdżamy! – decyduję. Szóste podejście, na granicy są teraz nowi, z dopołudniowej zmiany. Autokar zatrzymuje się przed barierką, a ja na pewniaka walę do okienka. Celnicy i żandarmi śmieją się na mój widok. Niedziela, zero ruchu – są wyraźnie rozbawieni moim uporem i determinacją.– A nasz numer faksu masz?– pytają niby od niechcenia, dając mi do zrozumienia, że wszystko o moim jelczu znają już na wyrywki.

Tak, mam.Grazie.Ale...

Żadne „ale”! Może być jedynie „allora”['a więc...'].Jak przyjdzie papier z ambasady, pojedziesz. Takie są wymogi transgraniczne. Walcz chłopie!

Grazie.Pokazuję na ciąg słuchawek na bocznej ścianie za oknem, dając im do zrozumienia, że tak zrobię. Kierowcom każę zawrócić na „nasze” miejsce parkingowe, a sam udaję się w kierunku kabin telefonicznych. „Udaję się” to tylko tak sobie powiedziane – człapię, wlokę się, w gruncie rzeczy chyba wyglądam jak Francuz wracający spod Borodino, gdy ledwie żyjąc przemierzam ten krótki dystans od szlabanu do którejś ze słuchawek pod plastikowym kołpakiem. Numer do naszej placówki w Rzymie znam już jak dawniej ministrant „Ojcze nasz” po łacinie; wrzucam na wejściu więcej monet, na wszelki wypadek, żeby mnie nie rozłączyło, gdyby ktoś podjął rozmowę...

 

Jak poprzednio, tak i teraz jest sygnał, ale nikt nie odbiera. Czekam, przeciągam chyba już do nieskończoności to głuche połączenie, telefon dzwoni, dzwoni, a we mnie wzbiera taka beznadzieja i niemoc, że za chwilę chyba spod tego muru zabierze mnie karetka do Włoch jako faceta co runął na zawał...– Słucham...!?– nagle słyszę w słuchawce kobiecy głos.

Rany boskie! Z nieba mi pani spadła, że się odezwała!!! – wykrzykuję rozgorączkowany.

No słucham...

Wyjaśniam, wyłuszczam jak najszybciej i jak najprościej, jakby bojąc się, że stoję nad przepaścią i mogę runąć bezpowrotnie w dół, w czym problem.

Ale ja tu tylko sprzątam...– studzi mój zapał rozmówczyni i od razu mrozi już wykluwającą się nadzieję.

Niechże, błagam!, zapisze pani choć numer faksu do tych pograniczników w Tarvisio, nim pozbawi mnie wszelkich szans na pomoc ze strony ambasady.

Chwileczkę, muszę znaleźć coś do pisania... No proszę podyktować ten numer.Podaję cyfry wolno, wyraźnie, każdą oddzieloną sceniczną spacją, jak najlepszy aktor na planie filmowym. – Pani będzie łaskawa powtórzyć, żebyśmy czegoś nie zawalili przez pomyłkę – staram się ją wciągnąć do mojej gry o wszystko – o być albo nie być, by przekroczyć wreszcie ten szlaban wjazdowy do Włoch, albo z dalszej jazdy zrezygnować.

Zgadza się – potwierdzam, gdy odczytuje mi to, co zapisała.

Ale niczego nie obiecuję –zastrzega się.– Ja tu tylko sprzątam... Podniosłam słuchawkę, bo telefon tak uporczywie dzwonił... Jednak wątpię, żeby w niedzielny poranek udało mi się poinformować kogoś z naszej placówki o państwa problemie...

Bardzo panią proszę, błagam – niemal ze szlochem rzucam do słuchawki. Mam uczucie, jakbym chciał skurczyć się do minimum i drogą telepatyczną osobiście wziąć tę sprzątaczkę w ramiona, żeby dodać jej sił, by skutecznie ruszyła mi na ratunek...

Niczego nie obiecuję –powtarza.– Proszę zadzwonić za pół godziny.

 

Ufff!!! Odwracam się od muru pod kołpakiem telefonicznym i nagle widzę, jak zza wschodniej turniniespodzianiesłońce mocno oświetla rozległy teren transgraniczny w dolinie pomiędzy wysokimi szczytami. Serce zaczyna pompować krew pełną parą a płuca omal mi nie rozrywa głęboki i szeroki wdech i wydech, wdech i wydech... Pędzę w kierunku naszych, są zdumieni moim nagłym szwungiem – ledwie zdążają otworzyć mi drzwi autokaru przed nosem, tak szybko dobiegam.

 

Czekamy, co chwilę spoglądamy na zegarki... Czas stoi w miejscu. Pół godziny, a wlecze się jak wieczność. Mamy za sobą dopiero jedenaście minut...

 

I nagle... – co to? Z budynku pograniczników wychodzi funkcjonariusz i macha ku nam białą kartką. Biegnę w jego stronę. –Przyszedł faks z ambasady, możecie jechać– oznajmia życzliwie.

 

Koniec części I

Do

 

Ciąg dalszy nastąpi

 

[By skosztować kawy włoskiej z pierwszej ręki zerknij naAllegro/italiAmo_caffe; po zakupie upomnij się – dorzucam moim Szanownym Klientom/Czytelnikom, z własnych zasobów bibliotecznych, wybraną losowo jakąś książkę gratis.]


Tekst, na prawach pierwodruku prasowego, ukazał się na łamach kanadyjsko-amerykańskiego tygodnika polonijnego "Głos" nr 47/2020 (18-24.11), s.16.


Możliwość nabycia ukończonej powieści w formie książkowej poprzez przedpłaty ratalne – patrz tutaj:https://allegro.pl/oferta/przedplata-powiesc-o-kawie-autor-zygmunt-korus-9664865441